
Legendarny, kultowy, ikoniczny. Obiecałem sobie, że tych słów nie użyję opisując Dodge Challengera. Łatwo nie było.
Dodge Challenger, którego mogłem poprowadzić i poznać bliżej w najmniejszych szczegółach należy do Jarka, którego możecie kojarzyć z filmu o Hayabusie, a także z pierwszego odcinka podcastu Motoholizm. Podobnie jak ja, on również jest interdyspyplinarnym fanem motoryzacji. Na weekendy i w wolnym czasie wybiera japoński przecinak bijący rekordy prędkości, a na co dzień używa amerykańskiego muscle cara o niemożliwej do przeoczenia sylwetce.

A jest ona wyjątkowa. Samochód, który mierzy ponad 5 metrów długości i jest szeroki na blisko 2 metry, rzadko kiedy bywa zgrabnym pojazdem. W tym wypadku jednak udało się to znakomicie. Nie, nie, nie ma tu mowy o wyrafinowaniu, filigranowości czy subtelności rysunku nadwozia. Pamiętajmy, że ten Dodge jest spadkobiercą wizerunku swojego przodka z lat 70-tych, który obok Chargera był jednym z najbardziej pożądanych aut tej marki w całej jej historii. I podobnie jak on jest po prostu wielkim, nie da się użyć innego słowa, samochodem coupe, o 2 drzwiach i potężnej masce. Blacha użyta do jej produkcji mogłaby wystarczyć do wyklepania wszystkich elementów nadwozia malucha. Do tego prosty w formie, ale doskonale wyglądający przód, z grillem nawiązującym również do historycznego wyglądu i czterema lampami, które złowrogo łypią na nas spod wystającej nad nimi pokrywy silnika. Myślę, że widok zbliżającego się w lusterku wstecznym Challengera nakłoni niejednego marudera do bardziej dynamicznego zwolnienia lewego pasa.

Tył jest równie stylowy i amerykański. Zwłaszcza po wymianie lamp na akcesoryjne, które nie tylko odświeżyły wygląd wozu, ale paradoksalnie nadały mu swoim wyglądem jeszcze więcej skojarzeń z przeszłością. Jeśli chodzi o ich funkcjonalność zaś to mamy tu jak najbardziej współczesne ledy z pływającymi kierunkowskazami.

Jak bardzo jest to muscle car najłatwiej zobaczyć z boku. Solidne przetłoczenia za drzwiami i wielkie nadkola w których nie dominują nawet 20 calowe felgi dają nam jasną informację z czym mamy do czynienia.

Środek auta jest w największym skrócie funkcjonalny. Poza niższa linią szyb, która ogranicza nam trochę widoczność, reszta kokpitu nie wyróżnia się specjalnie na tle innych wygodnych aut klasy średniej. Dosyć prosta deska, dobra ergonomia, wygodne fotele w czerwonym obiciu, które są wyróżnikiem wersji Rallye Redline i przyjemne wyposażenie. O spartańskich warunkach można zapomnieć.

Całą tą muskularną formę napędza nie tak bardzo muskularny silnik. Podstawowa jednostka montowana w Challengerach czyli 3.6 litrowe V6 nie powala mocą, ani osiągami. Na papierze wynik 305 KM do niedawna wyglądałby imponująco, ale czasy się zmieniają, a moce rosną do absurdalnych poziomów, więc dziś brak V8 pod maską i ilość koni poniżej 500 wielu kwituje jedynie wzruszeniem ramion. Oczywiście nic nie brzmi tak jak bulgoczące V8 i mało co daje taką frajdę jak ruszanie z miejsca w obłokach palonych przy starcie opon, ale bądźmy szczerzy – ilu z nas chciałoby kupować co tydzień nowy komplet gum, albo znosić spalanie na poziomie 25 litrów benzyny na setkę? To auto służy do jazdy na co dzień, a powody wyboru tej, a nie innej jednostki napędowej zawierają się w jednym słowie: kompromis.

Nie znaczy to, że V6 brzmi kiesko albo jeździ mało zadowalająco. Strumienice z regulowanym poziomem głośności potrafią spowodować, że jeśli chcemy ziemia może zadrżeć, a wciśnięcie gazu do deski pozwoli nam energicznie oddalić się z miejsca w dowolnym momencie. Z powodu wielkości auta i jego wagi nie odczujemy tego przesadnie, ale wyprzedzenie np. kolumny tirów nie będzie większym problemem.

Jeśli chcecie zobaczyć jak wygląda z perspektywy kierowcy jazda takim Dodge’em i sprawdzić jakie jeszcze ciekawe szczegóły kryje ta konstrukcja to zapraszam do filmu, w którym przez ponad 20 minut oglądamy z Jarkiem jego amerykańskie marzenie.
